Jurek Hirschberg: Mój Marzec ’68 na Politechnice Śląskiej1
Nie było mi dane zostać absolwentem Wydziału Automatyki, i to wcale nie z powodu Marca, a dlatego, że w 1967 roku przeniosłem się z prawie ukończonego drugiego roku automatyki na trzeci rok elektrycznego. Absolwentem Wydziału Elektrycznego nie zostałem natomiast już z powodu Marca. Pomimo że zarówno cieleśnie, jak i duchowo byłem w marcu 1968 z automatykami, a nie z Narodem i Partią, to o wydarzeniach na tym wydziale może opowiedzieć ktoś inny. Mnie natomiast szczerze mówiąc bardziej interesuje to, co osobiście wyniosłem z Marca, tzn. z wydarzeń lat 1967 – 1969, i mój obecny stosunek do tego. Gdyby reprezentant Polski Oficjalnej – a więc nie absolwent, a przedstawiciel Politechniki Śląskiej, miasta Gliwic, województwa – zapytał mnie, co mam do powiedzenia na temat „Marzec ‘68 a Politechnika Śląska”, to odpowiedziałbym mniej więcej tak:
Marzec ‘68 w moich osobistych wspomnieniach to brutalna ogólnonarodowa kampania antysemicka o akcentach tradycyjnie poprzedzających pogromy. Inne akcenty nie przedzierały się do mojej świadomości równie silnie, bo nie były składnikami osobistego zagrożenia, które odczuwałem od – dokładnie rzecz biorąc – 14 marca 1968 roku, kiedy Edward Gierek przemawiając na Placu Dzierżyńskiego w Katowicach zagroził mi połamaniem kości. Odebrałem to osobiście i dosłownie. Określenie atmosfery tej kampanii jako pogromowej jest uzasadnione. Do rodziców moich przyjaciół odezwała się sędziwa para, która ukrywała ich w czasach Zagłady w swoim domku na polskiej wsi. Zapewnili, że nie ma się czym martwić: wszystko jest przygotowane i jak trzeba będzie, to was znowu schowamy.
Kampania ta była nie tylko odgórnym instrumentem działania tzw. władzy ludowej. Była to równocześnie całkiem popularna akcja angażująca ludzi we wszystkich warstwach społeczeństwa: męty i szumowiny, dziennikarzy i nauczycieli, dyrektorów, pomniejszych szefów i anonimowych kolegów w pracy, no i co poniektórego rektora czy pracownika naukowego. A gdzie się w końcu kończy owa „władza”? – na ministrze, który wywala z pracy dyrektora departamentu o „złym” nazwisku, na szeregowym członku partii, który zabiera głos na zebraniu zakładowym, czy na sąsiedzie, który reprezentuje vox populi?
Wspominając barbarzyńską atmosferę tych lat, napędzaną odgórnie i entuzjastycznie podchwytywaną oddolnie przez sporą część społeczeństwa, chciałbym powiedzieć, co dzisiaj w perspektywie pół wieku uważam o roli Politechniki Śląskiej – nie tych towarzyszy studiów i zabaw, którzy mnie wtedy otaczali sympatią i troską, nie wielu szlachetnych pracowników czy szanowanego i podziwianego przez nas dziekana Zagajewskiego, ale uczelni jako instytucji. Otóż rola Politechniki Śląskiej w najbrutalniejszych od pierwszych lat powojennych ekscesach antysemickich na ziemiach polskich była wyjątkowo podła.
O ile mi wiadomo, gliwicka Politechnika była jedyną uczelnią, która wypędzanym z Polski studentom-Żydom konfiskowała indeksy. Nie była to najwyraźniej inicjatywa centralna, bo nie spotkałem nigdy studenta innej uczelni, któremu w podobnej sytuacji odebrano indeks. Jaka była podstawa prawna tej dodatkowej szykany, z pewnością usankcjonowanej przez rektora Szubę? Jak wyglądała dokumentacja tej decyzji, instrukcje dla dziekanatów, przeprowadzenie procedury? Kto był jej winien? Czy ktoś zaprotestował? Jakiż ciekawy i ważny przedmiot zgłębiania Pamięci Narodowej. Czy obecne władze tej samej uczelni, która w 2002 roku organizowała uroczyste obchody pięćdziesięciolecia doktoratu Jerzego Szuby, nie widzą potrzeby zbadania haniebnych stron jej historii, wyciągnięcia wniosków i wpuszczenia światła i świeżego powietrza do swoich archiwów?
W odróżnieniu od zdawania indeksów zwracanie kosztów za nieukończone studia nie było zapewne miejscową inicjatywą – podobna procedura była również stosowana w odniesieniu do uczniów szkół (studenci płacili i za studia, i za szkoły). Znam natomiast przypadek, w którym Politechnika zażądała zwrotu nagrody rektorskiej w wysokości 4 000 złotych, przyznanej za osiągnięcia w nauce. Tu jest mi trudniej powiedzieć, czy był to jednorazowy wyczyn nadgorliwego urzędnika dziekanatu, jeszcze jeden wynalazek rektora czy też procedura ogólnopaństwowa. Być może ktoś to zbadał. Jeżeli tak, to byłoby na miejscu, gdyby obecne władze uczelni upowszechniły wyniki tych i podobnych dociekań.
Lato 1969 roku spędziłem jak zwykle na Mazurach, gdzie ciągle jeszcze można było udawać, że nie ma nic ważniejszego niż słońce, woda i dobry wiatr – na jeziorach nie było gazet, nie słychać było ech brutalnych przemówień Gomułków i Gierków, nikt się nie interesował nazwiskami kolegów i imionami ich rodziców. Pod koniec lata pożegnałem się – jak się okazało na 40 lat – z Mazurami i wróciłem do Gliwic, żeby kontynuować studia na piątym roku. I wtedy właśnie wydarzyło się to, co ostatecznie przebiło się przez moje mechanizmy obronne i uświadomiło mi, że pozostanie w Polsce było niemożliwe. Ten niedwuznaczny w swojej wymowie bodziec został mi dostarczony przez Politechnikę Śląską.
Mój młodszy brat był właśnie świeżo po maturze i egzaminach wstępnych na Politechnikę. I jedno, i drugie zaliczył z najlepszymi ocenami i został przyjęty na ten sam wydział, na którym studiowałem. Po czym został skreślony. Na liście studentów przyjętych w roku 1969 na Wydział Elektryczny Politechniki Śląskiej im. Wincentego Pstrowskiego nazwisko mojego brata jest przekreślone, a przy nim figuruje podpis rektora Szuby. Wiem o tym, bo tę listę widziałem. Zobaczyłem ją dlatego, że wśród pracowników Politechniki byli porządni i odważni ludzie. A ta lista zapewne gdzieś jest. Ach, warto by jej poszukać w archiwach, kto wie, co by się jeszcze znalazło na tym samym regale.
Mojemu bratu zaproponowano studia na nowo otwartym Oddziale Transportowo-Komunikacyjnym w Katowicach. Zgaduję, że świecąca w pierwszym roku działalności pustkami sala wykładowa była większym obciążeniem dla uczelni niż student z nieodpowiednim nazwiskiem, ale to czysta spekulacja. Można by to oczywiście zbadać. Brat zrozumiał tyle, że miało to wszystko coś wspólnego z ciężarówkami i pociągami, a ja, że nie miało to nic wspólnego z jego potencjałem rozwojowym (który wkrótce w pełni zrealizował na Zachodzie). W tym momencie dotarło do mnie, że nie możemy pozostać w kraju, którego władcy tak się boją siedemnastoletniego chłopca, że muszą mu rzucać kłody pod nogi.
Zanim opowiedziałem o tym matce i bratu, skopiowałem mój indeks strona po stronie. Wiedziałem, że zostanę z niego oficjalnie okradziony, i bałem się, że jakiś sługa ustroju wyrwie mi go z ręki przed skopiowaniem i pozbawi mnie jedynego biletu, jaki ewentualnie miałem do dalszych studiów czy kwalifikowanej pracy za granicą.
Te kilka fragmentów mówi chyba coś o „przebiegu wypadków” widzianych z drugiej strony, osobiście, od dołu, przez bardzo młodego człowieka, po którym przewalał się wtedy całym ciężarem tak zwany walec historii. Ciągnęła ten walec zgraja łotrów takich jak Władysław Gomułka, Edward Gierek, Jerzy Szuba i ich poplecznicy, spora część narodu stała obok i biła brawo, a pod walec wpadali Żydzi. Ciągle ci Żydzi.
W odróżnieniu od dostojników obecnej Rzeczypospolitej Polskiej nie uważam, że uciążliwe rozdziały historii można dyskretnie zamykać, mówiąc, że to nie była „nasza”, suwerenna Polska, tylko jakaś ichnia, cudza. Polski oficjalny i popularny antysemityzm lat 60. (i innych) nie został przyniesiony na sowieckich bagnetach. Polska akademia chlubi się dzisiaj światłymi pociągnięciami Władysława Jagiełły czy Jana Kazimierza. Dlaczego wobec tego nierozliczone do końca ekscesy ostatniego półwiecza nie miałyby z drugiej strony pozostawiać plam na jej honorze?
Jest tylko jeden sposób odniesienia się do tej ciągle świeżej historii: zaangażować rzetelnych i kompetentnych badaczy, zgłębić archiwa, przeprowadzić wywiady z ofiarami antysemickich prześladowań epoki Marca wśród pracowników i studentów Politechniki, udokumentować, opublikować, nagłośnić i otworzyć szeroko okno z poczuciem dobrze zrobionej roboty. Znaleźć tych, którzy wtedy musieli opuścić Politechnikę i często Polskę, jest bardzo łatwo: potrzebna do tego jest lista ówczesnych studentów będących Żydami (była taka lista, była) i Google. Gdyby Politechnika Śląska – w sensie nie moich przyjaciół ze studiów czy stowarzyszeń takich czy innych, a władz uczelni – zawiadomiła mnie, że taka robota została wykonana i są konkretne i naoczne rezultaty, to nabrałbym szacunku dla tej instytucji – dzisiejszej, bo o ówczesnej właśnie się wypowiedziałem.
W ciągu ostatniego półwiecza nikt się stamtąd nie odezwał, ale kto wie, może będzie jakaś dobra zmiana.
- Jurek Hirschberg: Mój Marzec ’68 na Politechnice Śląskiej, [w:] Marzec 1968 na Politechnice Śląskiej. Wybrane wspomnienia, Stowarzyszenie Wychowanków Politechniki Śląskiej, Oddział Wydziału Automatyki, Elektroniki i Informatyki, Gliwice 2018, s. 37 – 39 ↵